wtorek, 10 kwietnia 2012

Ewa Hankiewicz, neurolog i witarianka


Kochani rewelacyjny wywiad z doktor Ewa Hankiewicz, który był wklejony w komentarzach przez anonimowego gościa -dziękuje serdecznie:) jest to niesamowita historia i musiałam się nią  z wami podzielić.   

Oryginalny link do tego wywiadu to:  http://www.zdrowa-zywnosc.get.net.pl/to_co_najprostsze_jest_najgenial.htm









- mówi doktor - neurolog i witarianka Ewa Hankiewicz.
Poniżej prezentujemy wywiad z panią doktor, który okazał się być monologiem.
Studia medyczne wybrałam z powołania - chciałam pomagać ludziom. Byłam gorliwą studentką. Nawet egzamin z neurologii zdałam na celujący, chociaż rzadko stawiano takie stopnie. Tak więc, nie przypadkiem, zostałam neurologiem. Już wówczas zaczęłam studiować leki bardziej pod kątem ich działań ubocznych niż leczniczych i swoim pacjentom starałam się dobierać leki właśnie pod kątem ich najmniejszej szkodliwości. Starałam się też zlecać więcej zabiegów niż leków.
W swojej specjalizacji neurologicznej spotykałam się z chorobami, w stosunku do których konwencjonalna medycyna jest całkowicie bezradna: stwardnienie rozsiane, Parkinsonizm, guzy mózgu, choroba Alzheimera, zresztą dotyczy to również "zwykłych" korzonków, czy migren. Sama cierpiałam na uporczywe migreny przez kilkanaście lat. Już jako neurolog codziennie brałam pyralginę w zastrzykach, aby pozbyć się bólów głowy. Wtedy właśnie nie mogąc pomóc ani sobie, ani wielu moim pacjentom, zaczęłam zastanawiać się nad tym, że tu chyba jest coś nie tak.
Od dziecka byłam bardzo chorowita: przeszłam wiele chorób, miałam duże zmiany w kręgosłupie, a w wieku 20 lat pozbawiono mnie pęcherzyka żółciowego, miałam tam ze 140 złogów. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że stosując odpowiednią dietę, można w kilka dni złogi te wyczyścić, zachowując pęcherzyk. Na egzaminie praktycznym z chirurgii na pytanie: czy złogi w pęcherzyku są zagrożeniem, prawidłowa odpowiedź miała brzmieć: tak, jest to stan przedrakowy i jedynym rozwiązaniem jest wycięcie pęcherzyka. Tak więc, gdy stwierdzono u mnie kamienie, biorąc pod uwagę wiedzę, którą zdobyłam na studiach, posłusznie poszłam na operację. Myślę, że właśnie od tego czasu zaczęły się moje poważne problemy zdrowotne. Miałam bóle głowy, chory kręgosłup, miałam paradentozę, problemy z układem trawiennym. Sama będąc chorą i na co dzień lecząc ludzi przykutych do łóżka z powodu chorób neurologicznych, widziałam swoją wielką bezradność. I znowu zapaliła się czerwona lampka - że coś tu nie tak. Punktem zwrotnym w moim życiu, nie tylko rodzinnym, ale także zawodowym, była choroba i śmierć mojego brata, który umarł z powodu chłoniaka złośliwego. W tym czasie interesowałam się już medycyną alternatywną. Nie zdążyłam jednak pomóc bratu. Wcześniej, nawet niż sam nowotwór, zabiła go chemia, którą go leczono. Zabiła go tak szybko, że nawet nie zdążyłam zastosować urynoterapii, o której czytałam. Wpadłam w depresję. Byłam w tym czasie przed egzaminem specjalizacyjnym właśnie z neurologii, gdy wpadła mi w ręce książka Mai Błaszczyszyn "Dieta życia". Przeczytałam ją jednym tchem, a następnego dnia zaczęłam już stosować. I o dziwo - jedząc głównie surowe warzywa i owoce w przeciągu dość krótkiego czasu stanęłam na nogi. Zdałam egzamin i wróciła mi chęć do życia. Pozbyłam się większości moich chorób. Przez pół roku leczyłam się tą dietą, ale gdy poczułam się dość dobrze, powróciłam do tak zwanej "normalnej" diety. Dolegliwości odzywały się od czasu do czasu . Ale nie były, aż tak jak wcześniej, dokuczliwe. Nie zastanawiałam się jeszcze wtedy nad wpływem diety na zdrowie. Urodziłam dziecko, no i problemy zaczęły się od nowa: krwotoki, szpital, śmierć kliniczna, operacja po operacji, no i diagnoza - wyrok: brak szans na wyleczenie. Wtedy przypomniałam sobie o poście i urynoterapii. Przypomniałam sobie o nich, gdy po dłuższym niejedzeniu po operacji, podano mi pierwszy posiłek. Zażyczyłam sobie, aby przyniesiono mi z domu ryż z marchewką. Myślałam wówczas, że jest to jedzenie, w tym momencie dla mnie, najzdrowsze pod słońcem. No i zaczęło się znowu - gorączka, krwotok, powrót wszystkiego. Moi koledzy po fachu rozłożyli ręce - byli bezradni. Wówczas pomyślałam: skoro zjadłam i jest tak źle, to nie należy jeść. Po pięciu tygodniach postu wstałam z łóżka całkiem zdrowa. Wróciłam do pracy. Wówczas okazało się, że mój ojciec jest chory na nowotwór. Nie chciał uwierzyć w moje "naturalne metody" i za pół roku zmarł. A ja jak przystało na "ozdrowieńca" kupiłam sobie wołowinę, o której nauczono mnie, że jest zdrowsza niż wieprzowina. Tak do końca to wiedziałam już wtedy i nie wiedziałam. Doceniłam post jako leczenie, ponieważ dwukrotnie uratował mi życie, ale jakoś codziennego zdrowego żywienia nie potrafiłam jeszcze wtedy rozpoznać i docenić. Zresztą niewiele o nim wiedziałam. Moje informacje były fragmentaryczne.
Wróciły znów obowiązki i mój poprzedni sposób życia. Zrozumiałam, że nie wystarczy raz wysprzątać organizmu - zastosować przez pół roku głodówki leczniczej. Trzeba dalej dbać i pielęgnować go codziennie. Trudno żyć z brakiem kilku narządów i kupą leków, które w swoim krótkim życiu zdążyłam już łyknąć. Trapiły mnie znów różne dolegliwości. Nie mogłam przecież pozostać na całe życie na poście urynowym. Czułam, że muszę coś robić, aby się ratować. Na medycynę szpitalną przestałam już liczyć. Co najwyżej, miała mi do zaproponowania wycięcie jeszcze jednego potrzebnego narządu, lub nowe leki, które wprawdzie coś tam pomagały, ale też i rujnowały resztki mojego zdrowia. Wtedy dopiero świadomie zaczęłam eksperymentować z dietą. Eliminowałam pokarmy, co do których miałam wątpliwości, że mi szkodzą. Jako pierwsze wyeliminowałam mięso. Później inspirowana książką hinduskiego lekarza "Mleko cichy morderca" wyeliminowałam mleko i wszelkie wyroby z mleka. Wtedy też uświadomiłam sobie, że to właśnie jadanie nabiału, który był kiedyś podstawą mojej diety, doprowadziło moje zdrowie do takiego stanu. Pierwsza moja tak zwana zdrowa dieta, którą przyjęłam, zawierała gotowane produkty, zdrowe razowe pieczywo, rośliny strączkowe. Ale dalej czułam, że to nie tak. Z pieczywem było mi się najtrudniej rozstać. Wtedy włączył się mój naturalny "pilot". Zaczęłam myśleć intuicyjnie, wracać do natury. Odkryłam, że to co najprostsze jest najgenialniejsze, dlatego trudne do zrozumienia. To wówczas, któregoś dnia, kupiłam swój ostatni bochenek chleba. Wtedy jeszcze z przerażeniem myślałam, jak to będzie, gdy pieczywo zniknie z mojego życia. No i nie ma pieczywa. W ostatniej kolejności wyeliminowałam produkty strączkowe. Długo wydawało mi się, że trzeba je jeść, ze względu na dużą ilość białka. Ale z biegiem czasu i moich przemyśleń, wnikliwego obserwowania siebie, w mojej diecie pozostały tylko świeże owoce i warzywa. Dobrze się czuję, gdy jem, nie mieszając, jeden gatunek warzyw lub owoców przez dłuższy czas.
Jak się ma, na przykład, moje 2 kilogramy gruszek, które zjadam w ciągu dnia i tryskam energią, do konwencjonalnego obiadu? Doszłam więc po latach obserwacji i praktyki do swojej optymalnej diety, o której myślę też, że jest optymalną dietą dla wszystkich. Jesteśmy jako gatunek owocożerni, nawet nie warzywożerni, a na pewno nie wszystkożerni.

Dzisiaj przyszła do mnie moja pacjentka, która od tygodnia jest na owocowo-warzywnej surowej diecie. Powiedziała mi, że przestały jej marznąć i cierpnąć ręce i nogi. Ci, którzy wcześniej rozcierali jej marznące ręce, teraz bardziej marzną od niej. Jej jest gorąco. Inna moja pacjentka, która od wielu lat w ogóle nie jadła surowizn, bo lekarz kiedyś powiedział jej, że szkodzą jej zdrowiu, przyszła po raz pierwszy do mnie w pięciu swetrach trzęsąc się z zimna. No więc jak jest z tym wychładzaniem? Gdy pacjentka ta przeszła na surową dietę, natychmiast poprawił się jej stan zdrowia i zdjęła z siebie kilka swetrów.
Pożegnajmy się więc z pierwszym mitem, że surowa dieta wychładza organizm. I, że zimą powinniśmy jeść gorące kasze, zupy, a owoce i warzywa zostawić na upalne lato.
Nie surowizny, lecz nabiał wychładzają organizm. Energia jest w surowym jedzeniu. Jabłko pięknie grzeje, banan może trochę mniej, ale wcale nie wychładza. Powinniśmy jeść to co u nas rośnie. Ale nawet banan w porównaniu ze zwykłym chlebem jest jak nektar bogów - zdrowy i bezpieczny. Patrząc na gotowane pożywienie rozgrzeszyłam nawet cytrusy. Uważam, że późne owoce - jabłka i gruszki są doskonałym pokarmem na zimę. Są w stanie nas tak wspaniale ogrzać i dać nam tyle energii potrzebnej na przetrwanie zimy. Późna gruszka nie zmarznie nawet na mrozie. Orzechy są również doskonałą spiżarnią na zimę. Energia jest w surowym jedzeniu. Może i gotowanie dodaje jakiegoś rodzaju energii do pożywienia. Ale jaki jest sens, aby jedną energię zabijać, po to aby dać jakąś drugą.
Je się wtedy gdy człowiek jest głodny. Aby się "dobrze" odżywiać wystarczy jeść, gdy się jest głodnym. Zauważyłam, że teraz, gdy jem owoce, zawsze mam umiar, wiem kiedy skończyć. Organizm jest syty i daje mi sygnał. Kiedyś, gdy podjadałam pożywienie przetworzone i wymieszane, trudno mi było uchwycić naturalnie tą granicę. Dopiero wypchany żołądek mówił: stop.
Powtarzam zawsze moim pacjentom: surowe dożywia, wszystko inne zaśmieca organizm i że jedynym pożywieniem, które daje energię i zdrowie są surowe owoce, warzywa i orzechy. Pozwalam także, od czasu do czasu, na olej tłoczony na zimno i na złamanie diety gotowanym pożywieniem. Wielu pacjentów, nie rozumiejąc, że na ich dolegliwości, pomóc może jedynie odpowiednie żywienie, a nie jakieś specjalne zapisane przeze mnie leczenie, opóźnia czas przechodzenia na dietę. Rozumiem ich, bo ja także bardzo powoli zmieniałam swoje żywieniowe przyzwyczajenia, nie doceniając wielokrotnie roli żywienia w leczeniu. Często pacjent odchodzi ode mnie i idzie do lekarza, który nie wymaga tak wiele i po prostu zapisuje tabletki. Ci pacjenci, którzy jednak spróbują, widzą już po kilku dniach efekty tej diety.
Niektórzy uważają, że powoli należy zmieniać dietę, aby nie był to szok dla organizmu. Ja uważam, że można to zrobić od zaraz. Jest to tylko kwestia gotowości naszego umysłu i porzucenia naszych przyzwyczajeń.
Pacjenci pytają: to pani doktor na diecie? A ja im odpowiadam: ja po prostu zdrowo jem. Im bardziej jestem zdrowa, to tym bardziej chce mi się zdrowo jeść. Leczyłam ludzi, którzy sobie nie wyobrażali życia bez kawy i bez papierosów. W miarę ilości wypijanego soku z marchwi, zmienia się ilość wypalanych papierosów. Sposób bycia także. Zauważyła to studentka, pisząca pracę magisterską, która przyszła do mnie z prośbą o podanie adresów osób będących na diecie owocowo-warzywnej. Wszyscy jej rozmówcy okazali się być rozmowni, przychylni, tryskający energią, zadowoleni z życia. Nie marudzili - tak jak spodziewała się tego - że katują się dietą, poszczą. Szczególnie szczęśliwa była kobieta chora na cukrzycę, której lekarze zabronili jeść jej ulubione winogrona, a nakazali jadać wędliny, sery i inne rzeczy, których nie znosiła. Teraz objada się swoimi ukochanymi winogronami i czuje się bardzo dobrze.
Co na to wszystko środowisko lekarskie? Umierałam w łomżyńskim szpitalu. Według tamtejszych lekarzy nie powinnam już żyć. Gdy pod wpływem własnych przeżyć i zmagań z trapiącymi mnie chorobami, odeszłam już tak daleko od konwencjonalnego widzenia choroby, jej skutków i leczenia, że ciężko byłoby mi wrócić do konwencjonalnej placówki zdrowia, otworzyłam własny gabinet. Trafiali do mnie beznadziejnie chorzy pacjenci, na których medycyna oficjalna postawiła już krzyżyk. Powrót do zdrowia tych ludzi uznano oficjalnie za cudowne ozdrowienie. Chociaż żadnego cudu tu nie było. Niekiedy moi znajomi lekarze podsyłali mi pacjentów, z którymi nie wiedziano co zrobić. Najczęściej takich, gdy operacja się udała, a pacjent nie zdrowieje.
Przeszłam długą szkołę. Jeśli jako młoda lekarka neurolog ze świeżo zdaną specjalizacją na pięć, musiałam sobie codziennie wstrzykiwać pyralginę, aby przeżyć dzień bez bólu, to kiedy ja powinnam dostać tą piątkę - teraz gdy sama nie mam już żadnych dolegliwości i leczę dwudziestoletnie migreny u pacjentów w ciągu tygodnia lub miesiąca, czy wtedy gdy sama faszerowałam się lekami, nie szczędząc ich również swoim pacjentom? Jeśli kiedyś komuś przyjdzie do głowy, aby odebrać mi mój lekarski dyplom, zarzucając mi, że nie leczę pacjentów według oficjalnej wiedzy medycznej, to ja zapytam, jak medycyna poradziła sobie ze stwardnieniem rozsianym, nowotworami, Parkinsonem i tak dalej.
Dlaczego na studiach medycznych nie nauczono mnie, że na stopach są punkty refleksyjne, nie było zajęć na temat diety, dlaczego nie powiedziano mi, że pijąc olej z cytryną mogę pozbyć się kamieni, tylko wycięto mi mój pęcherzyk żółciowy? W porównaniu z kilkukrotnie większą ilością kamieni, które w ten sposób usuwam pacjentom, moje 140 dla tej mikstury, nie byłoby problemem. Dlaczego na zajęciach z fizjologii nauczono mnie, że w trzecim roku życia tracimy enzymy do trawienia mleka, ale już nikt później z tego nie wyciągnął wniosków. I dotąd nie wyciąga.
Powstaje coraz więcej literatury naukowej na ten temat. Nie jest ona zlecana i finansowana przez rządy, ale powstaje dzięki lekarzom, czy naukowcom, którym w życiu przydarzyła się podobna historia do mojej. Albo, oni sami byli ciężko chorzy, lub ktoś z ich bliskiej rodziny stał na pograniczu życia i śmierci. Wówczas, bazując na oficjalnej wiedzy, którą sami przez lata uprawiali, a która w takim momencie nie miała im już nic do zaproponowania, skazywała ich na śmierć, zwracali się ku diecie czy, niekonwencjonalnemu leczeniu. Doktor John Tilden, dr Simonton, doktor Sharma, i wiele wiele innych.
Nawet te moje ciotki, które kiedyś nie mogły ścierpieć tego, że nie poczęstuję się szyneczką i bigosem, teraz gdy przyjeżdżam podają mi surówki, a i same już też tylko od czasu do czasu jadają mięso. Czują się znacznie lepiej i zawsze, gdy przyjeżdżam nadstawiają uszy na to "nowe". Myślę więc, że to już czas, aby zacząć mówić publicznie o zdrowej diecie. Bo te rzadkie zalecenia na ten temat, które dostają pacjenci, są zbyt fragmentaryczne. Gdy chory na wątrobę dostaje zalecenie, aby nie jeść smażonego, wówczas i tak, nie wiedząc o tym, je inne rzeczy, które mu równie szkodzą. Najczęściej jednak - o zgrozo - lekarze zabraniają jeść surowizny.
Wielu pacjentów chciałoby się zdrowo odżywiać, ale mają tak mylne pojęcie, co do zdrowej diety, przypadkowo wybudowane na podstawie reklam i artykułów w prasie kobiecej, że często robiąc to szkodzą własnemu zdrowiu. Ja sama w pewnym czasie zjadałam 2 duże jogurty z płatkami razowymi, a wraz ze mną każdy członek rodziny musiał to zrobić. Wydajemy nasze pieniądze na wiele rzeczy, co do których mamy mylne pojęcia. Myślimy, że nam pomagają, a one nam szkodzą. Każdy może robić ze swoim zdrowiem co chce. Ale powinien wiedzieć, że na przykład sok w kartonie nie ma żadnej wartości odżywczej, a niekiedy z powodu nadmiaru dodatków chemicznych, może nawet zaszkodzić. I nie jest to ten sam produkt, co sok wyciśnięty w domu w sokowirówce.
Zanieczyszczenia warzyw i owoców chemią rolną: azotynami, pestycydami itd. są dużym problemem. Warzywa, w których jest skumulowanych dużo tych środków, są niewątpliwie szkodliwe dla naszego zdrowia, ale... w przeciętnej marchewce - jak wykazują badania - jest 150 razy mniej pestycydów, niż w tej samej ilości mleka, czy mięsa. Przecież zwierzęta również karmione są skażonymi chemią rolną płodami i kumulują te substancje w swoich organizmach lub wydalają właśnie z mlekiem. Skoro nie możemy wyeliminować tak powszechnej chemii z naszej żywości to możemy pocieszyć się tym, że jadanie warzyw, czy owoców z tymi "dodatkami", jest bardziej bezpieczne, niż picie mleka, czy jadanie mięsa. Warzywa bowiem, zawierają również cenny błonnik, który częściowo neutralizuje działanie tych środków.
Gdybyśmy nawet wypili 5 litrów soku z marchwi, to nie przedawkujemy niczego. Bowiem nasz organizm wie co z tym zrobić. Zrobi sobie zapasy, lub po prostu wydali nadmiar niektórych składników. Gorzej jest ze sztucznymi witaminami. Najnowsze badania pokazały, że organizm nie radzi sobie z wydaleniem nadmiaru nawet syntetycznej witaminy C, a więc łykanie pastylek, nawet z dotychczas uważaną za "niewinną" witaminą C, nie jest całkiem bezkarne. Może wywoływać uszkodzenia wątroby i innych organów wewnętrznych.
Inną sprawą jest, że niekiedy jakiś rodzaj pokarmu - jak wykazują badania analityczne tego pokarmu - bogaty jest w potrzebny nam składnik, na przykład mleko bogate jest w wapń. Tylko, problem w tym, że nasz organizm nie może tego wapnia w żaden sposób wykorzystać. Aby przyswoić wapń, potrzebny jest odpowiedni stosunek wapnia do fosforu, a takiego nie ma w mleku. Te proporcje są natomiast idealne w orzechach, owocach i warzywach. Z wapnia zawartego w mleku mogą powstać, co najwyżej, złogi w nerkach, drogach żółciowych i w stawach. A więc, mleko nie tylko nie dostarcza wapnia do naszego organizmu, ale na dodatek powoduje jeszcze zabieranie odłożonego już wapnia z kości. Stąd w społeczeństwach, w których pija się dużo mleka i jada sery itp., statystycznie występuje największe zagrożenie ostoroporozą. Aby to stwierdzić, wystarczy spojrzeć na statystykę chorób.
Niestety, u nas cały czas pokutuje mit, że picie mleka wpływa korzystnie na bilans wapnia w organizmie i pacjentom z ostoroporozą zaleca się picie mleka. A tak w ogóle, to mleko jest dobrym pokarmem tylko dla ssaków w początkowym okresie ich życia. Później zanikają u nas enzymy do jego trawienia.
Drugi mit, na którym bazuje tzw: nowoczesna dietetyka, a który również wiąże się z mlekiem i z mięsem mówi, że do życia potrzeba nam dużych ilości białka. Tymczasem nasz organizm permanentnie otrzymuje za dużo białka, które później pracowicie musi usuwać. My chorujemy z powodu nadmiaru białka. Na rozkładanie cząsteczek białka, aby go usunąć, tracimy zbyt wiele energii i zbyt obciążamy tym organizm. Przychodzą do mnie matki z dziesięciolatkami z objawami braku energii życiowej. Słodycze, mięso i tylko gotowane - taka jest ich dieta. Sumując: to, że jakaś substancja obecna jest w pokarmie, nie znaczy jeszcze, że będzie nam ona przydatna. Podobnie rzecz się ma z truciznami w żywności. Zdrowy, nie zatruwany niewłaściwym pokarmem organizm, z prawidłową florą bakteryjną w jelitach, ma wiele różnych mechanizmów blokujących przyswajanie trucizn, a także sposobów na ich wydalanie. Błonnik, którego jest dużo w surowej diecie, ma wspaniałe zdolności wiązania trucizn i wyrzucania ich z organizmu. Zdrowy, dobrze odżywiony organizm nie musi bać się bakterii, wirusów, pleśni, toksyn. Przychodzą do mnie pacjenci, z ranami, których sami brzydzą się dotykać. Kiedyś łapałam wszystkie grypy, anginy, a teraz mój organizm nie boi się niczego.
Jeśli już musimy smarować chleb to nie kupujmy margaryn. Najlepiej stosować olej tłoczony na zimno. Jest on najmniej skażony szkodliwymi dodatkami. Produkowany w temperaturze nie niszczącej bioelementów jest najzdrowszy. Natomiast ten tzw.: "normalny" przetworzony olej jest wielkim wyzwaniem dla naszego systemu trawiennego, zaśmieca organizm, który nie umie trawić, zmodyfikowanych przez produkcję, związków tłuszczowych.
Popularne leki, przepisywane na przeziębienia i grypy, leczą jedynie objawy tych chorób. Usuwając objawy, przeszkadzają w ten sposób i zamykają organizmowi możliwości samoleczenia. Na przykład: większość popularnych leków zbija temperaturę, a zbijanie nawet niezbyt wysokiej temperatury powoduje blokowanie organizmowi możliwości samoleczenia. Nasze komórki żerne, oczyszczające organizm, są aktywne dopiero w 39,5 stopniach. Jeśli zbijemy temperaturę, wówczas choroba ciągnie się i ciągnie, bo organizm nie może wyzbyć się wyprodukowanych toksyn. Gdy używamy leki przeciw katarowi - popularne krople do nosa, zamykamy następną drogę oczyszczania się organizmu z toksyn: poprzez wyrzucanie kataru.
Leczę obecnie pacjentkę, której wycięto migdałki, czyli zamknięto organizmowi drogę do samoczynnego wydalania toksyn. Później miała rzut reumatyzmu, czyli odezwały się te toksyny, które nie miały ujścia, a organizm gromadził je w stawach. Leczono ją antybiotykami i sterydami - lekami hormonalnymi. Za dwa lata zjawił się nowotwór jamy brzusznej - czyli znowu, te toksyny, którym uniemożliwiano w kolejnych etapach "leczenia" wydalenie się, powodowały coraz cięższe choroby. Inną moją pacjentkę, jakiś czas temu, ktoś wyleczył z trądziku, również antybiotykami i sterydami. A przecież trądzik to nic innego jak właśnie wyrzucanie przez organizm toksyn przez skórę. Teraz, pacjentka ta, mimo młodego wieku, ma nowotwór wątroby. Powtarzam: nasza medycyna, lecząc na ogół objawy, zamyka drogę oczyszczania się organizmu z toksyn, dlatego z jednej choroby popadamy w inną. I jeszcze na dodatek, do głowy nam nie przyjdzie, aby powiązać razem, często odległe w czasie choroby. Cieszymy się ze zwycięstwa medycyny nad daną chorobą, a gdy nadchodzi następna, to od nowa z pełnym zaufaniem znowu poddajemy się leczeniu. Koło się toczy.
Dlaczego? Dlatego, że współczesna medycyna ma wiele aspektów. Między innymi ekonomiczny.


wywiad, który okazał się monologiem spisała: Agnieszka Olędzka